Piotr

Bóg cały czas pokazuje mi moją słabość i niedoskonałość. To dzięki różnym posługom i zadaniom widzę to coraz bardziej. Jednocześnie nie potrafię wyjść z podziwu jak Duch Święty potrafi wykorzystać moją ułomność i wypełnić ją swoją mocą, działając tak jak chce i kiedy chce. Za każdym razem, gdy mogę być świadkiem Jego działania, coraz bardziej empirycznie rozumiem słowa mówiące o tym, że „wszystko jest łaską niezasłużoną”, a jedyne co się nasuwa na usta, to: „słudzy nieużyteczni jesteśmy; wykonaliśmy to, co powinniśmy wykonać”.
Chrześcijaństwo porzuciłem z dniem kończącym moją edukację w szkole podstawowej. Poczułem się wyzwolony od ciążących na mnie ograniczeń i zakazów, przestałem uważać siebie za Chrześcijanina, a Jezus uzyskał status „gościa, który po prostu miał charyzmę, i dlatego tłumy za nim poszły”.
Duchowa pustka odezwała się po 12 miesiącach i stopniowo kierowała mnie w sidła New Age’u. Zaczęło się niewinnie, od lektury książki sławiącej pozytywne myślenie i wiarę [ której źródło jest w nas samych ], jako klucz do posiadania wszystkiego i panowania nad swoim życiem. Po tygodniu radykalnego stosowania proponowanych praktyk moje życie odmieniło się diametralnie – stałem się „władcą mojego życia” – niemalże wszystko toczyło się tak, jak to „zaprojektowałem”. Wydawało mi się, że piszę scenariusze na każdy dzień, które potem skrupulatnie są realizowane. Tak połknąłem haczyk nie zastanawiając się kto jest po drugiej stronie wędki.
Dalsza inicjacja postępowała. Cały mój czas wolny poświęcałem na rozszerzanie wiedzy na temat wszelakich praktyk, które poznawałem i trenowałem pilnie, aby potrafić coraz więcej i wiedzieć coraz więcej: o sobie, innych i Wszechświecie. Powiększałem swoje zbiory książek, amuletów, talizmanów; technik: medytacji, odczytywania teraźniejszości i przyszłości, wpływania na świadomość i podświadomość. W trakcie tego „rozwoju duchowego” zaprzeczyłem istnieniu grzechu i odrzuciłem własną grzeszność [ Zwycięstwo I ]. Natomiast w ostatnim roku moich sześciu lat trwania w permanentnym grzechu wobec Pierwszego Przykazania odrzuciłem istnienie szatana [ Zwycięstwo II ] i zacząłem pomału otwierać się na praktyki okultystyczne i tzw. „białą magię”. W tym miejscu dodam, że bardzo częstym doświadczeniem w tamtym okresie był głęboki lęk, osadzony na najgłębszych głębinach serca. Za każdym razem gdy przekonywałem się o mocy i skuteczności danej praktyki, opanowywał mnie „lęk respektu” dla tych „mocy”. Zazwyczaj skutkiem było to, że na jakiś czas robiłem krok wstecz, a dopiero przyzwyczaiwszy się do tego doświadczenia brnąłem głębiej. Jednak uczucie głębokiego, nie zawsze uświadomionego lęku towarzyszyło mi coraz bardziej.
Osiągnąwszy pewien „pułap rozwoju” uświadomiłem sobie, że dalszy mój rozwój będzie przebiegał o wiele szybciej, jeśli będę miał kogoś, z kim wspólnie będę mógł dzielić się „owocami duchowymi” moich praktyk. W tym czasie parę bliskich mi osób zaczęło należeć do Wspólnoty [ wtedy jeszcze „Jezus Żyje Wśród Studentów” ]. Zachęcali mnie do przyjścia na spotkanie, ale moja własna „religia” wydawała mi się o wiele bardziej atrakcyjna, poza tym gardziłem Jezusem i Kościołem. Kiedy byłem już pewien, że nie zrezygnuję ze swoich praktyk, w mojej duszy i głowie pojawił się obcy, pełen pokoju głos, który pytał: „Jak długo będziesz przede Mną uciekał?”. Początkowo nie rozumiałem skąd on pochodzi i za wszelką cenę chciałem się go pozbyć przeklinając go. Jednak pytanie powracało, a we mnie często rodziły się spontaniczne myśli na temat Jezusa.
Wtedy pierwszy raz w życiu doświadczyłem czegoś, co teraz mogę nazwać potężną walką duchową. Na początku to ja, wraz ze złym, toczyłem przeciwko Jezusowi walkę o moją duszę. To było bardzo trudne doświadczenie, a ja czułem się totalnie zagubiony w nim – przecież nigdy dotąd „nie znałem szatana z tej strony”, do tej pory miał mnie owiniętego wokół palca i nie musiał specjalnie o mnie walczyć ani się ujawniać. Jezus stopniowo rozbrajał mój oręż, coraz bardziej poddawałem się w tej walce. Przez pewien czas obserwowałem jak walka we mnie toczy się już bez mojego udziału. W końcu Jezus zwyciężył.
Na początku wiosny 2005 roku zgodziłem się pojechać z przyjacielem będącym we Wspólnocie na Kongres Odnowy w Duchu Świętym do Częstochowy – był to wyjazd kończący Seminarium Odnowy Wiary we Wspólnocie. Tam miała miejsce moja pierwsza świadoma i zarazem najdłuższa spowiedź, na której oddałem te 6 bezbożnych lat prosząc jednocześnie, aby Jezus mnie uwolnił, zaczął uzdrawiać i „stwarzać na nowo”.
Po powrocie pojawiłem się na kilku spotkaniach, ale coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że nie pasuję do tego środowiska. Na jednym z wakacyjnych spotkań podjąłem decyzję, że jest to moje ostatnie i że więcej się nie pojawię w tej grupie. 30 sekund po tej decyzji Bóg przemówił do mnie bezpośrednio przez wygłoszone proroctwo, w którym Jezus wyznał, że cieszy się z mojej obecności tu i dziękował, że przyszedłem. Te słowa przeszyły mnie dogłębnie i miałem wrażenie, że wszyscy wiedzą, że chodzi o mnie. Było to bardzo mocne i bezpośrednie doświadczenie, po którym zmieniłem zdanie i zacząłem regularnie przychodzić.
Duch Święty miał bardzo wiele do uzdrowienia we mnie, niemalże w każdej sferze. Na początek musiał nawrócić mój umysł – odkłamać moje wszystkie teologiczne i filozoficzne wywody. Obalić starannie skonstruowane argumenty, na nowo nauczyć podstaw wiary, pokazywać prawdziwe oblicze Jezusa. Docierał do mnie szczególnie w trakcie Eucharystii. Przychodziłem codziennie, aby usłyszeć kolejną porcję Słowa Bożego z tekstów liturgicznych oraz chłonąć wiedzę i poznać Jezusa w wygłaszanych Homiliach. Najbardziej nie mogłem się doczekać naszych wspólnotowych Eucharystii [ dzięki którym mogłem poznawać piękno i głębię liturgii ] oraz kazań i konferencji o. Cypriana – słowa Pasterza Wspólnoty padały niczym życiodajny deszcz na zeschłą ziemię, która nigdy nie miała dość.
Kolejną operacją na mojej duszy było uświadomienie mnie o fałszywej koncepcji miłości i cierpienia, jaką do tej pory miałem. Jezus wywrócił do góry nogami moje spojrzenie na „miłość”, której do tej pory doświadczyłem – ta prawda wywołała ogromny, lecz uzdrawiający i wyzwalający ból. Jednocześnie Jezus przedefiniowywał cierpienie i ukazywał jego prawdziwy sens. Do tej pory cierpienie było dla mnie jednym z „new-age’owych kryteriów rozeznania” mówiącym: jeśli pojawia się cierpienie, to znaczy że robisz coś źle lub jesteś za mało gorliwy. Natomiast teraz zacząłem pomału odkrywać sens Krzyża i powoli docierało do mnie, że uciekanie przed nim to tak, jakby ledwo ociosany blok skalny uciekał przed kolejnymi uderzeniami dłuta trzymanego w dłoniach Mistrza – uderzeniami, które mają za zadanie wydobyć z nas „podobieństwo Boże”. Owo „wydobywanie obrazu” i jego piękna zrozumiałem dopiero w trakcie warsztatów pisania ikon, podczas godzin modlitw i trudów pisania własnej ikony. Od tamtej pory ikony są dla mnie najbardziej przemawiającą i owocną formą kontaktu z Bogiem i Jego Świętymi. Patrząc na moje życie, przede wszystkim odczuwam ogromną wdzięczność za „bycie odnalezionym przez Jezusa” i za to, że przed wieloma niebezpieczeństwami uchronił mnie mimo ciągłego brnięcia w coraz to większe mroki. Największym dowodem dla mnie na żywą obecność Chrystusa jest zniknięcie tego ogromnego lęku, który towarzyszył mi podczas moich poprzednich praktyk. Odkąd poznałem osobiście Jezusa, ten lęk zniknął i nigdy nie wrócił. Jednak to doświadczenie uwrażliwiło mnie w pewien sposób na obecność złego ducha i jego gniewu, który pojawia się gdy angażuję się w „dzieła Boże”. Na szczęście stawanie w autorytecie Jezusa i w mocy Jego Imienia odpędza wszelkie pułapki diabła – o ile pamiętam by w ten sposób stawać do walki.
Moje wejście na drogę nawrócenia zakończyłoby się z pewnością szybko i spektakularnie [ por. Łk 11,24-26 ], gdyby nie ludzie we Wspólnocie. Bez ich towarzyszenia, modlitwy, czy nawet zwykłego szczerego uśmiechu i życzliwości – nie wytrwałbym pośród morza wątpliwości i przeciwnych wiatrów [ Mt 14,24 ]. To ich wiara i świadectwo, oddanie w posłudze i pomoc pozwoliły mi dostrzec nowe pociągające oblicze Kościoła, jakiego do tej pory nie znałem. Zobaczyłem też niesamowitą różnorodność oraz to, że Bóg kocha każdego z nas w wyjątkowy sposób i dla każdego ma całkowicie inną, niepowtarzalną misję – dzięki temu zacząłem na nowo doceniać moje życie, nadawać mu wartość, fascynować się ludźmi i zapragnąłem przeżyć niekończącą się przygodę z Jezusem.
Bóg cały czas pokazuje mi moją słabość i niedoskonałość. To dzięki różnym posługom i zadaniom widzę to coraz bardziej. Jednocześnie nie potrafię wyjść z podziwu jak Duch Święty potrafi wykorzystać moją ułomność i wypełnić ją swoją mocą, działając tak jak chce i kiedy chce. Za każdym razem, gdy mogę być świadkiem Jego działania, coraz bardziej empirycznie rozumiem słowa mówiące o tym, że „wszystko jest łaską niezasłużoną”, a jedyne co się nasuwa na usta, to: „słudzy nieużyteczni jesteśmy; wykonaliśmy to, co powinniśmy wykonać”.
Niebo oczekuje od nas „rozumnej służby Bożej”. Pierwszy raz usłyszałem o tym właśnie we Wspólnocie, i to tutaj uczę się dostrzegać „szerszy kontekst” otaczającej nas rzeczywistości. To tu usłyszałem, że wiara i rozum to „tandem” – jedyny, którym należy się poruszać po ścieżkach Ewangelii, która tak bardzo kontrastuje ze „wszech-narzucającym-się światem wartości bez wartości”. Dzięki formacji, zapraszanym gościom, konferencjom, dyskusjom i lekturze proponowanych książek oraz artykułów moje oczy otwierają się coraz bardziej na naukę Kościoła, która jest bardzo życiowa i realna. Jej „rzeczywistość” potwierdza się w moim życiu każdego dnia pomagając mi stawiać czoła wyzwaniom w życiu osobistym i zawodowym – do wielu sytuacji zostałem przez nią przygotowany; w wielu okazała się wręcz wybawieniem.
Na koniec przyznam się do jednej rzeczy, której jestem całkowicie pewien. Gdyby nie spotkanie Jezusa i poznanie Go na nowo; gdyby nie ludzie, którzy: nawracali, wychowywali, kształtowali, wskazywali drogę, towarzyszyli; gdyby nie doświadczenie bólu i cierpienia; gdyby nie podjęty [ z różnym natężeniem ] trud pracy nad sobą; wreszcie, gdyby nie historia mojego życia i wynikające z niej głębokie rany, w które ze swoją Miłością i Uzdrowieniem wchodzi Jezus – nie byłbym tym, kim jestem teraz. Nie byłbym szczęśliwym mężem mojej Wspaniałej Żony :-) Nigdy nie uwierzyłbym, że kiedykolwiek będę w stanie zgodzić się na wspólne życie z drugą osobą do końca mych dni. A tym bardziej nie uwierzyłbym, że istnieje na tym świecie osoba, która potrafiłaby ze mną tyle czasu wytrzymać :-) Dziś, oświecony nadzieją [ por. Rz 5,5 ], nie tylko wierzę, że jest to z Bożą pomocą możliwe, ale jednocześnie ta świadomość jest dla mnie źródłem radości, wewnętrznego pokoju i wytchnienia, a także nieustanną obietnicą fascynującej przygody prowadzącej przez nieznane szlaki wzajemnego uświęcania się.
Skoro wytrwałeś aż tutaj, pozwól że powiem Ci który z fragmentów Biblii jest moim „ulubionym z ulubionych” – fragmentem, który zawsze był dla mnie niczym peryskop w łodzi tkwiącej na morzu trudów teraźniejszości, pośród fal niepewności wobec dni przyszłych. Fragment ten pozwalał mi wzbić się ponad aktualne doświadczenia i pomagał odzyskać dalekie spojrzenie na sam horyzont naszej wiary i życia. Jest nim „Hymn wdzięczności” św. Pawła [ Rz. 8,31-39 ] – to dzięki niemu z ufnością staram się każdego dnia umacniać swego ducha wezwaniem: „Jeżeli Bóg z nami, któż przeciwko nam?”. Niech także i Ciebie te słowa przekonują o wszechmocy naszego Jedynego Boga.